Miło już było

Zwykło się zakładać, że Lánthimos oraz scenarzysta "Lobstera" i "Zabicia świętego jelenia" Efthymis Filippou podglądają swoich bohaterów z perspektywy laborantów-egzystencjalistów. Nie uważam tak
Miło już było
Jest w filmie "Zabicie świętego jelenia" Yórgosa Lánthimosa scena, która znaczy więcej niż tysiąc komunałów o autorskiej wrażliwości. Oto główny bohater, nie dając wiary, że jego rodzina padła ofiarą biblijnej klątwy, próbuje nakłonić swojego sparaliżowanego syna do wyznania prawdy. Licząc na potwierdzenie tezy, że jego schorzenie ma psychosomatyczne podłoże, proponuje mu grę: sekret za sekret; im bardziej wstydliwy, tym lepiej; bez oceniania, bez kary, na ucho. "Zacznę pierwszy" – mówi. A następnie wspomina, jak w dzieciństwie wślizgnął się do łóżka rodziców i masturbował przez sen własnego ojca. Dzięki, Yórgos. To kiedy wjeżdżasz na Disney Plusa? 

Gdy mówię, że na hollywoodzkich salonach reżyser musiał przyciąć pazurki, nie twierdzę, że poświęcił swoje transgresyine potrzeby na ołtarzu komercji, oślepł od świateł, albo skończył się na "Kill’em All". Uważam natomiast, że nie jest tym samym facetem, który nakręcił powyższą scenę. Na szczęście, jego nowy film, ostentacyjnie nieżyczliwe "Rodzaje życzliwości" to refluks po "Faworycie" i "Biednych istotach" – filmach bardzo dobrych, lecz zamieniających Greka w ulubieńca oscarowej Akademii oraz pieszczocha twojej starej. Lánthimos nie musi się nigdzie spieszyć. Jeszcze zdąży umościć się w królestwie lekkostrawnego arthouse’u i rozwalić jak basza obok Rubena Östlunda

Ostatnie filmy twórcy "Lobstera" były wystawnymi baśniami, w których najciekawsze reżyserskie obsesje stanowiły najczęściej fabularne tło. Najnowszy utwór jest tak czyściutkim destylatem jego stylu, że w zasadzie brakuje w nim miejsca na cokolwiek innego. Tamte produkcje kręcono za spore, choć nie gigantyczne, pieniądze – w myśl zasady, że kino kostiumowe i fantasy zyskuje na budżetowych ograniczeniach. Ta z kolei przypomina kino artystyczne kardio – Lánthimos nakręcił ją za grosze, w kilku lokacjach, z niewielką grupą lojalnych aktorów i stałych współpracowników, jakby nie chciał wyjść z wprawy. 

Trzy godziny, tyle samo nowelek i cieniutka fabularna nitka, na którą nawleczono wielkie abstrakcje. Obstawiam, że chodzi o cnoty: wiarę, nadzieję i miłość. Jasne, brzmi to pretensjonalnie, ale po pierwsze – w konfrontacji z chaosem filmowej rzeczywistości Lánthimosa tonący Biblii się chwyta. A po drugie – nie po raz pierwszy kino greckiego reżysera pracuje na nowotestamentowym silniku. Bohaterka jednej historii, wierna córa new age’owej sekty, szuka cudotwórczyni, która zyskała moc wskrzeszania zmarłych. W kolejnej opowieści odarty z godności korporacyjny pionek próbuje bezskutecznie zadowolić swojego szefa. A w jeszcze innej ocalała z katastrofy biolożka pragnie odbudować swoją relację z mężem, który bierze ją za "podróbkę", sobowtóra o niejasnych zamiarach. No to wiara, nadzieja i miłość, prawda?  

Ostatecznie nie ma to większego znaczenia. Najważniejsza jest finezja, z jaką Lánthimos nakłada na tę mitologiczną matrycę opowieść o toksycznych relacjach, w które wchodzimy z najróżniejszych powodów: czasem, by przegnać samotność, to znów z potrzeby przynależności albo w imię miłości. Wszelkie rodzaje życzliwości obracają się tu przeciw bohaterom, z każdej dobrej chęci pączkuje nowy rodzaj opresji, zaś kolejne próby odzyskania kontroli nad życiem w zarodku dusi wredne fatum. Zwykło się zakładać, że Lánthimos oraz scenarzysta "Lobstera" i "Zabicia świętego jeleniaEfthymis Filippou podglądają swoich bohaterów z perspektywy laborantów-egzystencjalistów. Nie uważam tak – zbyt dużo w tym filmie sarkazmu, złośliwości, komedii kiełkującej na gruncie tragedii. Już sam fakt, że fantastyczny aktorski sekstet (Emma Stone, Jesse Plemons, Margaret Qualley, Hong Chau, Willem Dafoe, Mamoudou Athie) migruje między kolejnymi opowieściami to niezła ilustracja tezy, że w obliczu przypadku i przeznaczenia (w cokolwiek tam wierzycie) wszyscy jesteśmy bezradni. 

Każda z nowelek ma podobny rytm, tę samą atonalną muzykę i rozciągnięta jest na skrajnych biegunach czarnego humoru oraz intensywnej melancholii. Lánthimos ma ucho do szlagierów (ilustrujące prolog "Sweet Dreams" zespołu Eurythmics staje się wręcz metaforą egzystencjalnej matni, w którą wpadli bohaterowie) i oko do popkulturowych ikon. Emma Stone w bordowym żakiecie tańcząca na tle błękitnego Dodge’a Challengera; czarka hipokryzji, do której kultyści wypłakują łzy i której zawartością napełniają bidony na drogę; wreszcie – seans domowej sekstaśmy  jako rytuał żałobny oraz gag z filmu braci Zucker w jednym… "Rodzaje życzliwości" są filmem tak rozstrzelonym tematycznie i stylistycznie, że z definicji każdy pomysł okazuje się równie dobry. Czy układa się z nich jakaś "diagnoza współczesności?" Kogo to obchodzi. Dla kina wystarczy, by  Lánthimos się dobrze bawił. 
1 10
Moja ocena:
7
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones